„Ja chciałbym stąd wyjść tylko z jednym osiągnięciem. I jak do tej chwili mam przekonanie, że z nim wychodzę. Chciałbym mianowicie, wtedy kiedy ten gmach opuszczę, kiedy skończy się dla mnie ten – nie ukrywam – strasznie dolegliwy czas, kiedy po ulicach mojego miasta mogę się poruszać tylko samochodem albo w towarzystwie torującej mi drogę i chroniącej mnie od kontaktu z ludźmi eskorty, że wtedy, kiedy się to wreszcie skończy – będę mógł wyjść na ulice tego miasta, wyjść i popatrzeć ludziom w oczy. I tego wam – Panie Posłanki i Panowie Posłowie – życzę po tym głosowaniu”.
Te słowa wypowiedział Jan Olszewski Premier Rzeczypospolitej Polskiej w Sejmie w nocy 4 czerwca 1992 r .
Odszedł Wielki i Prawy Obywatel Rzeczypospolitej. Cześć Jego Pamięci.
W felietonie Cierniowa korona z 2003 roku Maciej Rybiński napisał:
Saperzy mają lepiej. Saper myli się raz. Minister może się mylić wielokrotnie. Saper wylatuje raz. Minister może wylatywać i wracać. Świat w ogóle nie jest zorganizowany sprawiedliwie.
Premier Jan Olszewski nie mylił się w sprawach państwowych ponieważ zawsze przyświecał mu ten sam cel: wolna, silna, uczciwa wobec obywateli, niezależna od obcych wpływów, od wpływu rodzimych zdrajców, Polska (by Jej ustawicznie nie niszczyli). Jego światopogląd miał źródło w etyce chrześcijańskiej.
Premier Jan Olszewski został odwołany , „wyklęty” przez ówczesnych rządzących, uczestników Okrągłego Stołu. Zrobili to ze strachu przed ujawnieniem ich nieczystych intencji.
Premier Jan Olszewski nie wrócił do polityki ponieważ zdrajcy Polski byli i są wśród nas nadal.
Kiedy marszałek Tuchaczewski został oddany pod sąd za zbrodnie, których nie popełnił, jego własna żona pojawiła się przed sądem nie tylko oskarżając go o nie popełnione zbrodnie, lecz żądała dlań kary śmierci. I w tym wypadku uznana za świętą wartość miłości i przyjaźni, w imię których żona zwolniona jest od świadczenia przeciw własnemu mężowi, została pogwałcona. …Dla filozofa takie przypadki (a jest ich wiele) są szczególnie interesujące, ze względu na to, że demonstrują sposób, w jaki komunizm odrzuca twierdzenie o absolutnym charakterze ziemskich wartości moralnych. Dobro i zło nie zależy od przedmiotu lecz od rezultatu. Najbardziej niemoralny czyn może stać się dobry, jeśli tylko przynosi korzyść partii. I odwrotnie: nawet najlepszy uczynek może okazać się zły, jeśli działa na jej szkodę. W tym wypadku komunizm przybiera skrajną postać relatywizmu moralnego. Jak słusznie powiadają, nie jest to już etyka lecz technika, bo etyka zajmuje się imperatywami kategorycznymi, jej normy obowiązują bezwzględnie, podczas gdy komuniści uznają je za hipotetyczne, zależne od czegoś innego niż wyłącznie ich przedmiot– pisał o. Jacek Bocheński w 1996 roku.
A co pisał Maciej Rybiński o Polsce 17 lat po Okrągłym Stole? I o mataczeniu do dzisiaj tematem lustracji, która była powodem pośpiesznej, nocnej zmiany Premiera Jana Olszewskiego, uknutej przez Wałęsę, Tuska, Pawlaka i innych ? Trzeba przyznać, że Stefan Niesiołowski bronił Jana Olszewskiego z trybuny Sejmu, szkoda, że tak diametralnie zmienił się jego światopogląd.
Polska po Okrągłym Stole: Twór tymczasowy, przejściowy i pokraczny, trwający nad miarę długo, urągający swym istnieniem logice, poczuciu moralnemu i zwykłej przyzwoitości… Ludzie, którzy dysponowali kompromitującymi informacjami, mogli mieć na naszych reprezentantów większy wpływ niż my, którzyśmy ich wybierali, albo którzy traktowaliśmy ich jako nasze duchowe autorytety … Mamy za sobą 17 lat kłamstwa w Kraju, który był ojczyzną „Solidarności”, nadzieją wolnego świata, a który po 17 latach III RP zdegenerował się w ubecki skansen, gdzie życie moralne i intelektualne zastąpiła świecka kazuistyka politycznych krętaczy.
Niedobitki inteligencji polskiej, tej rozstrzelanej w Katyniu, poległej w Powstaniu Warszawskim, puszczonej z dymem w kacetach i zamęczonej w piwnicach UB i Informacji Wojskowej nie znalazły w sobie dość siły, aby przeprowadzić po 1989 roku operację najprostszą i najbardziej konieczną przy tworzeniu zrębów wolnościowej demokracji – operację „Prawda”. Kto się wyłamywał ze zmowy i ugody z kłamstwem, był stygmatyzowany jako wróg pokoju społecznego, postępu, cywilizacji i kultury.
Młodzi ludzie patrzą na nasze pokolenie, pokolenie ich rodziców i dziadków, którzy przeżywszy świadomie PRL, współkształtowali ostatnie 17 lat. Patrzą na nas i pytają coraz głośniej: jak to się stało, że niedawna przeszłość, nasz ciągle żywy fragment historii Polski została przed nimi utajniona tak głęboko? … A należy im się prawdziwa i rzetelna odpowiedź. Do jej udzielenia nie potrzeba, jak do lustracji, ani ustawy, ani instytutu naukowego, ani podpisu prezydenta. Potrzeba autorefleksji, uczciwości i nazwania osobiście odpowiedzialnych za zbudowanie chorej, wypaczonej atmosfery moralnej. Ludzi, którzy nie są na szczęście chronieni jak dawni TW przepisami prawa.
Po tym, jak ludzie generała Kiszczaka zniszczyli część archiwów – przy tym je kopiując dla własnego użytku, to właśnie Adam Michnik zamykał usta wszystkim, którzy domagali się prawdy o przeszłości swoich politycznych i duchowych autorytetów.
To on wbijał w głowy Polaków kilka lustracyjnych kłamstw: że teczki nie są ważne, że materiały, które mogą zniszczyć i skompromitować najważniejsze autorytety nowej Polski – w ogóle nie istnieją. Że przeszłość w żaden sposób nie oddziałuje na polityczne i etyczne wybory współczesnych polskich elit.
Powtarzał tezy, o których wiedział, że są fałszywe. Ale powtarzał je, bo w ten sposób mógł uczestniczyć w sprawowaniu władzy nad III RP. Fundamentem postkomunistycznej Polski przez ostatnich 17 lat były piętrowe kłamstwa. Naczelnym z nich było kłamstwo o nieważności historii, o konieczności patrzenia tylko w przyszłość, która jest możliwa bez poznania prawdy o przeszłości, bez uwolnienia się od jej ciężaru. Była to teza postawiona z całkowitym cynizmem, z pełną świadomością, że ten, kto ma władzę nad historią, ma też władzę nad teraźniejszością i przyszłością.
Ci, którzy nawoływali do powszechnej amnezji, sami dysponowali wiedzą o przeszłości, wiedzą teczek, która umożliwiała im panowanie. Bo gra teczkami nie była wynalazkiem „pokątnych historyków” jak nazywano (a to określenie jeszcze najłagodniejsze) historyków z Instytutu Pamięci Narodowej. Ludzi lepiej wykształconych, lepiej przygotowanych do badania przeszłości niż oskarżający ich i obrzucający wyzwiskami publicyści „Gazety Wyborczej” – łącznie z jej redaktorem naczelnym.
Tymczasem esbeckimi teczkami w III RP grano od początku jej istnienia. Teczki miały być narzędziem wymuszania posłuszeństwa u wszystkich, których życiorysy lub ich fragmenty były tam zawarte. Skuteczność tej gry teczkami mogło gwarantować tylko ich wiekuiste utajnienie. …Nauczyliśmy się żyć w niewoli neurotycznych lęków i fobii grupy maniaków ideowych, zwanej środowiskiem „Gazety Wyborczej”, której przywódca uroił sobie, że dekomunizacja i lustracja otworzą drogę do zawładnięcia Polską przez najbardziej obskuranckie i ksenofobiczne siły wstecznego katolicyzmu. Albo lustracja, albo Ciemnogród, stosy, polowania na czarownice – taki był prostacki manicheizm Adama Michnika. Albo Europa i postęp, albo kruchta i teczki.
Bo władza sprawowana za pomocą teczek, za pomocą powszechnej amnezji, za pomocą strachu przed przeszłością była tylko środkiem do ideologicznego celu. Michnikowi zamarzyła się wolna Polska jako społeczeństwo homogeniczne ideowo. Bez podziałów, bez dyskusji, bez fermentu, a przede wszystkim bez ocen historycznych. W drodze do tego ideału po drodze było mu z każdym, kto go uznał za Arcykapłana i dzielił z nim jego wiarę. Był to przede wszystkim dawny aparat partyjny i aparat bezpieczeństwa. Dla nich ideologiczny fanatyzm był polisą na życie. A właściwie nie na życie, bo w 1989 nikt nie chciał stawiać w Polsce szubienic. Antylustracyjny fanatyzm Michnika był dla dawnych esbeków i aparatczyków polisą na zachowanie przez nich władzy i własności. Dawał im gwarancję, że pozostaną elitą III RP.
Religia wymaga przynajmniej pozorów jakiejś konstrukcji etycznej. I Michnik ją stworzył: w sylwestrowym numerze „GW” z roku 2000 dał jej wykład, opierający się na dwóch zasadach. Po pierwsze prawda jest relatywna. Po drugie postępki ludzkie należy oceniać wyłącznie po ich deklarowanych motywach, nigdy po skutkach. Jasne, że skoro donosicielstwo i zdrada są tylko relatywne, a poczciwe intencje usprawiedliwiają tragiczne skutki, lustracja nie ma żadnego sensu. Zwłaszcza moralnego.
Religia potrzebuje też dogmatów. W słynnym wspólnym artykule Michnika i Włodzimierza Cimoszewicza autorzy zaproponowali ustalenie zestawu dogmatów, wedle których będzie się na wieki wieków amen opisywać dzieje PRL. W imię pokoju społecznego i miłości bliźniego przestanie się oddzielać ziarno od plew, zdrajców od bohaterów, wszystko stanie się szare. A ponieważ szlachetny apel nie odniósł spodziewanych skutków, Michnik dobrawszy sobie do pomocy znawcę tematu generała Czesława Kiszczaka, dał w kwietniu 2001 na 14 stronach bitego druku w „Gazecie Wyborczej” kodeks dogmatyczny najnowszej historii Polski.
Najważniejsze paragrafy: orientacja akowska nie miała żadnej realistycznej propozycji dla Polski, a wobec komunistów nie było alternatywy; są chwile, kiedy władza musi strzelać do robotników, aby ocalić społeczny porządek; w Polsce międzywojennej więźniów politycznych było więcej niż w PRL; lustracja krzywdziłaby uczciwych ludzi (Maciej Rybiński, Jestem więc piszę, 2003).
Stąd do dzisiaj tak wielka nienawiść ubeckiego skansenu do Prawych Obywateli Rzeczypospolitej walczących o to, byśmy dzisiaj nie byli kolonią sowiecką czy niemiecką. Nie byłoby tych wszystkich synekur w Polsce i Unii Europejskiej, może warto im za to podziękować?
Zygmunt Szendzielarz „Łupaszko”. Wśród licznych dowódców powojennej partyzantki antykomunistycznej jego postać wybija się niemal jak symbol walki o Polskę – wedle słów partyzanckiej piosenki – „wolną i czystą jak łza”. Byli tacy, co mieli więcej podkomendnych („Warszyc”, „Ogień”) i tacy, co dłużej walczyli niż on („Bruzda”, „Lalek”), a jednak – jak śpiewano w innej piosence – to przed nim „wiał czerwony cham” i na dźwięk jego imienia drżeli ubecy. To jemu urządzono pokazowy proces w Warszawie, transmitowany przez radio na całą Polskę, i to on i jego żołnierze byli przez lata przedmiotem szczególnie zapiekłej kampanii nienawiści i kłamstw. Stosunek komunistów do „Łupaszki” był szczególną mieszaniną wrogości i respektu. (Piotr Szubarczyk)
Zygmunt Szendzielarz urodził się 12 marca 1910 w Stryju koło Lwowa. Kolejarska, wielodzietna rodzina Eufrozyny z Osieckich i Karola miała śląskie korzenie (stąd częste do dziś błędy w publikacjach i wypowiedziach, ze śląskim wariantem nazwiska „Szendzielorz”), jednak w pokoleniu Zygmunta byli to już „obrońcy spod kresowych stanic”. Jego starsi bracia walczyli w roku 1919 w obronie Lwowa. Rudolf poległ, Marian zasłużył na Virtuti Militari i to właśnie ich czyny były dla Zygmunta tworzywem niepowtarzalnej formacji duchowej, w której obowiązki rodzinne splatały się ze sprawami ojczyzny i z imperatywem walki o świętą powinność, czyli niepodległość kraju. Wojskowa droga brata Mariana, rotmistrza kawalerii, podczas wojny oficera 1. Dywizji Pancernej gen. Stanisława Maczka, była dla Zygmunta ważnym punktem odniesienia.
Pisał prawdę o organizującym się sowieckim dominium w Polsce: „Rodacy! Naród Polski wypowiedział walkę swym wrogom, by ofiarą krwi i życia swego wywalczyć wymarzoną, wolną, niepodległą i niezależną Polskę. Wojna się skończyła! Polska na podstawie krymskiej konferencji miała być wielka, silna i niezależna. Ale nasz wschodni sąsiad był przezorniejszy w swych nikczemnych zamiarach. Już w 1945 r. wyznaczył nam rząd ze swych sługusów […]. Polska nie jest samodzielna i demokratyczna. My, którzy ponieśliśmy tyle ofiar, nie możemy pozwolić na to, by w naszym Państwie panoszyli się Azjaci i narzucali nam swe prawa przez swych pachołków. My chcemy, by Polska była rządzona przez Polaków oddanych Sprawie i wybranych przez cały Naród […]. Dlatego też wypowiedzieliśmy walkę na śmierć i życie tym, którzy za pieniądze, ordery lub stanowiska z rąk sowieckich mordują najlepszych Polaków, domagających się wolności i sprawiedliwości […]. Walczymy za świętą Sprawę, za wolną, niezależną, sprawiedliwą i prawdziwie demokratyczną Polskę!”.
Jego słowa bolały kolaborantów, racjonalizujących swoje zaprzaństwo „realiami politycznymi”.
Major Zygmunt Szendzielarz został aresztowany w czerwcu 1948 roku, w ramach wielkiej, ogólnopolskiej operacji X, czyli łapanki ludzi pochodzących z Wileńszczyzny. Aresztowano kilka tysięcy osób. Bezpieka słusznie założyła, że byli mieszkańcy północno-wschodnich Kresów są in gremio przeciwnikami sowieckiego komunizmu. Sfingowany proces majora był transmitowany przez radio na cały kraj. Lektor wyjaśniał, że sądzi się „bandytę” i „krwawego zbira”. W wielu przypadkach skutki propagandy są widoczne do dziś. Wyrok śmierci, a raczej zbrodnia sądowa, na majorze oraz na ppłk. Antonim Olechnowiczu „Pohoreckim” (ostatnim komendancie ośrodka wileńskiego AK), kpt. Henryku Borowskim „Trzmielu” i por. Lucjanie Minkiewiczu „Wiktorze” wykonano na schodach piwnicy więzienia mokotowskiego 8 lutego 1951 roku. „Czołem, panowie!” – powiedział Szendziela rz, wychodząc z celi śmierci.
Cześć Jego Pamięci.Zamordowali Prawych Obywateli Rzeczypospolitej.
Bożena Ratter