Relacje

Wspomnienie Pani L.
(down on of the site in English entry)

Pani L. ( panieńskie nazwisko Greniuk) poznałem w poczekalni przychodni medycznej w Poznaniu.
Po szczególnym śpiewnym akcencie zorientowałem się, że jest to osoba mająca swoje korzenie na Kresach.
Udało się nawiązać rozmowę nie bez pewnych oporów ze strony starszej Pani.
Po kilku moich prośbach zgodziła się opowiedzieć historię mojej rodziny.
Niestety, tylko tyle ile pamiętała. Wspomniała, że jej mąż również pochodzący z Kresów więcej pamięta i nawet niektóre te wspomnienia zapisał, jednak nie zgodziła się na kontakt z nim ? nie dała mi też telefonu ani adresu do siebie.
Czułem, że kieruje nią jakiś nieokreślony strach, chęć nie wracania do tamtych strasznych czasów nawet wspomnieniem, pomimo moich zapewnień i próśb o konieczności archiwizowania takich właśnie strzępków pamięci po pomordowanych?.
Starsza pani zmęczona życiem i całkowicie poświęcająca się opieką nad swoim chorym mężem ? nie można się dziwić, jednak wiedząc że pokolenie to odchodzi już od nas – żal?
Jej wspomnienia z konieczności i ze względu na sytuację (przychodnia lekarska ? poczekalnia) Będą fragmentaryczne i pełne braków, opowiadała to co zapamiętała, jako kilkuletnia dziewczynka, a wiele z tego zapisane w domu dla pamięci mogłoby być odtworzone podczas wizyty u Pani L. Jak już jednak pisałem wcześniej nie zgodziła się na nią. Obiecała jednak, że się zastanowi; wręczyłem jej telefony do siebie…, pozostało tylko czekać?. Jej rodzina mieszkała w lubelskim, z dziada pradziada młynarze, ojciec postanowił sprzedać jednak obydwa wiatraki i przeprowadzić się do wołyńskiego.
Za uzyskane pieniądze kupili 50 hektarów ziemi w okolicy Chorochowa (powiat) niedaleko znajdowało się miasteczko Kołacze (około 15 km ? od osady), a zamieszkali w osadzie Granatów.
W okolicy mieszkało rodzeństwo matki.
Ojciec Jan Greniuk zginął we wrześniu 1939 w jakiejś wielkiej bitwie wrześniowej ? pamiętała tylko, że wraz z nim zginęło około 2 tys polskich żołnierzy.., Wuj zginął 17 września rozstrzelany przez sowieckich żołnierzy na placówce KOP. Pani L. ze wzruszeniem opowiadała, jak to po latach szukali jakichkolwiek śladów wuja i ojca, mogiły chociaż symbolicznej,
niestety nie było im to dane- odpowiedzi z archiwum były jednoznaczne całe archiwum wojskowe spaliło się podczas powstania, i nie są w stanie powiedzieć gdzie nawet w przybliżeniu może być pochowany ojciec.
O wuju dowiedzieli się właśnie wtedy, że zginął na posterunku (co z okazji jakiejś rocznicy odnotowała ukraińska gazeta zamieszczając wykaz nazwisk zabitych przez sowietów ? wśród nich znajdowały się dane wuja?)
wiadomo tylko, że zostali zakopani „jak psy”, byle gdzie przez sowieckich sałdatów i nikt nie wie, gdzie leżą ich szczątki.
W 1942 roku wg. słów Pani L. w lipcu (być może pomyliła się i chodziło o 1943 rok) zginęli w osadzie Granatów od kul ukraińskich nacjonalistów brat najstarszy Mamy pani L. (nazwisko Kolek) liczący lat 40 i jedna z sióstr w wieku 22 lat.
Stało się to tak:
Rankiem zapukano do domu brata, kiedy otwierał drzwi od razu został zastrzelony bez słowa ani uprzedzenia, jego siostra uciekła tylnym oknem domostwa, Ukraińcy zorientowali się dość szybko i pobiegli na tyły domu nawołując się z dwóch stron. Rozpoczęli bezładną kanonadę z broni palnej, do uciekającej dziewczyny, która wpadła w łany zboża. Któraś z kul trafiła.
Jeden lub kilku Ukraińców pobiegli dobić ją kolbami.
Tak długo tłukli aż została zamiast głowy bezkształtna miazga.
Tak wspominała ciotka Pani L. opowiadając jej to straszne wydarzenie.
Sama cudem przeżyła, ponieważ otrzymała (ciekawy postrzał) jak to określiła opowiadająca mi tą historię Pani L.;
mianowicie kula przeszyła gardło i wyszła policzkiem. Ciotka padła nieprzytomna w ogromnej kałuży krwi.
Ukraińcy uznali, że jest martwa i odeszli po dokonaniu zbrodni na jej rodzeństwie.
Tymczasem ranna kobieta ocknęła się po kilkunastu (może) minutach, widziała palące się zabudowania, leżącego trupa swojego brata ze skrzyżowanymi na piersi motyką i grabiami zostawionymi przez Ukraińców, odnalazła też ciało swojej siostry, trafiając po wygniecionym zbożu do miejsca gdzie leżała, zatamowała jakoś krwotok i uciekła. Dzień później dotarła do swojego domu gdzie zostawiła swoje młode dwie córeczki.
Zastała tylko zgliszcza, już miała poddać się rozpaczy, kiedy to z krzaków otaczających Miejsce gdzie stał dom, wychyliły przerażone twarzyczki jej dzieci.
Okazało się, że kiedy nadeszli ukraińscy bandyci schowały się na strychu w kryjówce.
Ukraińcy splądrowali dom kradnąc, co cenniejsze rzeczy, następnie podpalili dom i zabudowania kradnąc też cały żywy inwentarz.
Na straży zostawili jednego Ukraińca z bronią w ręku na wypadek gdyby jednak ktoś uciekał z płonących zabudowań.
Kiedy ogień doszedł do strychu dziewczynki wyskoczyły. Jak opowiadał później matce i kuzynce były pewne, że Ukrainiec je widział jednak nie zareagował. Udał, że ich nie widzi?
Ludzki odruch? – gdy nikt nie patrzył z kamratów stać było go na niego…?
Schowały się w przydomowych chaszczach drżąc o to, aby ogień nie przerzucił się na krzaki.
Tak się jednak szczęśliwie nie stało.
Po kilku tygodniach trafiły pod okupację niemiecką i zostały wywiezione w głąb Niemiec. Tam przeżyły wojnę.
Pani L. z rodziną została wywieziona na Syberię, po wojnie wróciła.
Najpierw Przemyśl gdzie Polacy, którzy odbierali je z zimnego nie ogrzewanego wagonu towarowego praktycznie uratowali im życie dając ciepłą strawę i ubrania zaskoczeni że dojechały w takich warunkach żywe. Następnie ziemie odzyskane. Wrocław. Na dworcu ktoś okradł podróżujące kobiety razem z małoletnim bratem Pani L., z małej walizeczki z tektury, którą właśnie brat wykonał, a gdzie były wszystkie pamiątki po ojcu i dokumenty. Następnie Pomorze. Starogard, cały w ruinie, gdzie nie zostały. Dalej na Pomorze okolice Wejherowa.
Tam zamieszkały.
Wychowała dzieci.
Kilka lat przed nimi zdawała maturę.
Kiedy wojna wybuchła chodziła do drugiej klasy ledwie umiała pisać. Po wojnie, kiedy poznała męża rozpoczynała na nowo szkołę podstawową będąc już dorosła. Następnie liceum, wychowywanie dzieci, kończenie szkoły przedłużało się. Maturę zdała, jak mówiła, zaledwie na dwa trzy lata przed swoimi dziećmi.
Na studia nie starczyło już sił i czasu.
Teraz mieszka od 25 lat w Poznaniu.

Żegnam tą cichą i mimo wszystko pogodną kobietę, ze wzruszeniem patrząc na pełne zmarszczek kąciki oczu, zniszczoną od przeżytych wrażeń twarz, smutną i melancholijną.
Łza w oku się kręci. Losy Polaków zawsze takie same, zawsze pełne smutku, cierpienia, łez i krwi.

I ciągle ktoś chce odebrać nam, jako narodowi nawet Pamięć o tych chwilach, zakłamać, odmienić, wepchnąć na siłę słowa o tym jak mało wartościowi jesteśmy, jak mało od nas zależy,
Jak inni są ważniejsi i bardziej poszkodowani przez nas złych i okrutnych.
A krzywdzili nas wszyscy i wrogowie i sojusznicy, chociażby tajemnicza do dziś nie wyjaśniona śmierć Sikorskiego, który był nie na rękę i Anglikom i sowietom.
Kilka lat temu utajnione zostały na następne 50 lat archiwa angielskich służb specjalnych z okresu wojny.
Czy mają coś do ukrycia?
Na wschodzie na Ukrainie budowane pomniki nacjonalistów, morderców tysięcy Polaków i ani słowa przepraszamy wybaczcie! Czy kraj, który nie umie powiedzieć „przepraszam” za takie okrutne bezlitosne mordy może chociażby w marzeniach pragnąć dołączyć do wspólnoty europejskiej?
Czy etycznie jest na to gotów? Mentalność narodowości Rusinów się kłania- brak pokory, przyznania się do winy, kłamstwo i „mydlenie oczu”, „odwracanie kota ogonem”? to są aspekty i zachowania z których najbardziej znamy sowietów i inne nacje wschodnie. Smutne to kiedy nasz prezydent przeprasza z akcję ?Wisła?, bez której prewencyjnego działania (z czym zgadzają się nawet historycy z „tamtej” strony) podziemie UPA działałoby latami. Smutne to, że z drugiej strony za dziesiątki tysięcy pomordowanych nikt nic nie mówi. Czy liczą na zbiorową zmowę milczenia? Że zapomnimy?
Że kłamstwem, które szerzą po tamtej stronie granicy, zatrą ślady mordów na ziemi i w naszej pamięci? Spodziewam się (ja) jak i wielu innych że władze (nasze?) opamiętają się, i zaczną wywierać polityczną presję, aby upamiętnić niewinne ofiary.
Że władze ukraińskie w imię wzajemnej współpracy BEZ NIEDOMÓWIEŃ i zatajonej nienawiści ? oficjalnie przyznają że OUN-UPA w latach 1943-1947 dokonywała zbrodni ludobójstwa na narodzie polskim.
I odetną się od tych haniebnych korzeni.
Jest to jedyna droga do poprawnej i wspólnej egzystencji.
Nie ma innej.


Relacja z Poznania:

Opowiada, Pan Krzysztof Kapitaniuk (syn).
Miejsce Zbrodni:
BORKI (kolonia Kapitaniuki), gromada Borki, gmina Luboml, powiat Luboml, województwo wołyńskie
Ojciec- Stefan Kapitaniuk, syn Tymoteusza (Tomasz) i Michaliny zd. Bagniuk. prawdopodobna data narodzin: 1933 rok.

Rodzice Stefana posiadali gospodarstwo rolne we wsi Borki – (odnajdywana również w nazewnictwie jako wieś: Kolonia Kapitaniuki).
Rodzeństwo Stefana: Władysław, Tadeusz.
Opis Wydarzeń: W sierpniu 1943r. w Koloni Kapitaniuki w wyniku napadu zamordowani zostali: bracia: Władysław, Tadeusz; matka: Michalina Kapitaniuk zd. Bagniuk. Stefan ranny został w głowę, stracił przytomność. Wyglądał na martwego. Spadł do piwnicy, lub został przywalony martwymi ciałami swoich braci i matki. Wg. relacji telefonicznej przeprowadzonej z osobą/świadkiem (pani Kołtun), która nastepnego dnia udała się do domu Kapitaniuków i odnalazła pomordowanych; przez syna Stefana Kapitaniuka, Krzysztofa, (który po długich poszukiwaniach natrafił na ślady świadków).Wg. opisu pani Kołtun udała się ona około południa do domu Kapitaniuków, dziwiąc się, że nie ma ruchu w obejściu.
Użyła słów (jak sobie przypominała): „…Kapitaniuki pospały się…”Kiedy weszła do domu, znalazła pokłute zwłoki. Zszokowana podniosła alarm. Zbiegła się znaczna część mieszkańców wioski. Przy wynoszeniu ciał pomordowanych z pomieszczeń domowych, Stefan się poruszył i wówczas udzielono mu pomocy. Zawieziony został do szpitala w Lubomlu. Później przebywał u rodziny o nazwisku Szynkaruk w miejscowości Nowy Jagodzin. Przez cały ten czas przechodząc bardzo trudną rehabilitację. O tyle trudną ze podwójną fizyczną i psychiczną. Syn Krzysztof o sprawie dowiedział się dopiero po wielu latach, od wydarzenia.
Trauma związana z przeżyciami tamtej nocy była nie do przełamania dla Pana Stefana przez dziesięciolecia. Zapewne podświadoma pamięć męki i śmierci najbliższych która tkwi w umyśle Pana Stefana – uniemożliwia mu całościowy powrót do tamtego strasznego momentu. Luki w pamięci są na tyle duże, że Pan Stefan nie umie powiedzieć, dlaczego nie było ojca w gospodarstwie W czasie napadu na matkę i dzieci. Dlaczego nie pamięta jego obecności podczas okupacji.
Prawdopodobnie nie wrócił z niewoli sowieckiej, po kampanii wrześniowej w 1939 roku. Z dodatkowych ustaleń wynika, że krewni rodziny Kapitaniuk zamieszkiwali również we wsi Kuśniszcze. Syn Pana Stefana poszukuje metryki chrztu ojca Ze zdobytych wcześniej informacji wynika, że chrzczony był w Grudziądzu- stąd hipoteza, podejrzenie, że Tymoteusz (ojciec Pana Stefana – jedynego ocalałego), był zawodowym wojskowym.

Podsumowanie:
Jest to przykład skrytego działania grupy nacjonalistów ukraińskich, działających w bezpośredniej bliskości większych skupisk wojsk niemieckich, miast garnizonowych i innych placówek wojskowych. Skryty nocny napad na najsłabszą rodzinę we wiosce, taką o której wiadomo, że prawdopodobieństwo zbrojnego oporu jest praktycznie zerowe, a więc i szanse na wszczęcie alarmu i zdemaskowanie morderców są bliskie zeru. Należy pamiętać że w znakomitej większości przypadków mordercami byli sąsiedzi, którzy w dzień wspólnie siali, orali, a nawet biesiadowali ze swoimi ofiarami, w nocy zamieniając się w katów. W rozmowie z Panem Krzysztofem znalazło się potwierdzenie tej teorii, zacytował on odpowiedź sąsiadki pomordowanych, która znalazła zwłoki; uważała ona jak i Polacy mieszkający we wiosce, że mordu na bezbronnej matce i jej synach dokonali sąsiedzi obywatelstwa ukraińskiego. Nie użyto broni palnej, aby nie sprowadzić patrolu niemieckiego – użyto kos i siekier.
Jest jeszcze jeden aspekt tej sprawy, ukazujący jak bardzo bliscy mogli być to ludzie. Pan Stefan opowiadał synowi jak w latach 70-tych będąc zaproszony na wesele do znajomych rodziny, którzy mieszkali na terenie Polski podczas zabawy spotkał Ukraińca starszego wiekiem, który będąc już zdrowo podpity rzucił dziwne i niesamowite zdanie:
„A ty to, dostałeś w głowę i leżałeś cały we krwi, tam w piwnicy” Zdanie wyrwane z kontekstu bez podania daty wydarzenia, bez najmniejszych oznak o jakie wydarzenie chodzi, zdanie zrozumiałe jedynie dla sprawcy i ofiary. Na ile bezkarny musiał czuć się ten człowiek, aby móc je wygłosić? I jak wiele nowego strachu i obaw przyniosło to wyznanie ofierze? A może o to właśnie chodziło?
Zakończenie:
Pan Stanisław był pod koniec lat 70-tych w swojej rodzinnej wsi. Jego dom rodzinny stoi, zamieszkały obecnie przez ukraińską rodzinę chłopów, Za domem znajduje się mały cmentarzyk z grobami ozdobionymi typowymi krzyżami prawosławnymi, gdzie leżą pochowani jego bliscy: Matka i dwaj bracia. Krzyże postawili ci zwykli ludzie, zamieszkujący jego dawny dom w którym przeżył swoje dzieciństwo tak tragicznie przerwane. Ukraińcy mieszkający w jego byłym rodzinnym domu, w ten prosty sposób oddają szacunek, pomordowanym chociaż nie znanym sobie osobom, opiekując się ich miejscem spoczynku doczesnego. Jak wiele można się od nich nauczyć.
I ile jeszcze musi czasu upłynąć, aby chociaż symbolicznie pojawiły się mogiły wielu dziesiątek tysięcy pomordowanych naszych rodaków, którym nie było dane mieć chociaż tyle po śmierci, tam daleko, na wschodzie.


Relacja Andrzeja Szczęsnego, obecnie mieszkańca Poznania (zapisana przeze mnie), relacjonująca śmierć jego ojca Jana Szczęsnego w Drohobyczu pod Lwowem w 1939 roku, zamordowanego przez ukraińskich nacjonalistów.
Ojciec chrzestny Pana Andrzeja bojąc się podczas wojny, że nie dożyje bezpośredniego przekazania informacji przesłał do szwajcarskiego Czerwonego Krzyża opis śmierci wraz z zakrwawioną legitymacją policyjną (kartą zaopatrzenia) Jana Szczęsnego.
Tą drogą materiały dostały się do Anglii, a następnie po wojnie paczka ta dotarła z Angli do Polski do rąk Pani Szczęsnej (żony Jana).
Dokumenty znajdują się w posiadaniu Pana Andrzeja Szczęsnego, syna ofiary.
Przebieg zdarzenia (ze spisanej relacji ustnej Pana Andrzeja Szczęsnego)
„Od 15 sierpnia 1939 przebywaliśmy w Poznaniu na wakacjach całą rodziną. W 2-3 dni po wybuchu wojny ojciec otrzymał telegram informujący o jak najszybszym powrocie do Drohobycza (Drohobych) pod Lwowem, gdzie pracował w komendzie policji podległej Lwowskiej policji – na stanowisku nie mundurowym. Jak wyglądał przebieg służby przez ten czas, aż do dnia 15 września, nie wiadomo.
Wiadomo, że w dniu 15 września odbyła sie potyczka z nacjonalistami ukraińskimi (relacja ojca chrzestengo Pana Andrzeja).
W jej trakcie ojciec został ranny w udo, opatrzony nie mógł uciekać z kolegami. Ukrył sie więc w zbożu.
Po kilku godzinach kontratakowano. Koledzy Ojca i mój wój rozpoczeli jego poszukiwania.
Znaleziono jego zmasakrowane rozczłonkowane zwłoki (noszące liczne ślady uderzeń siekierą),
w pobliżu miejsca gdzie się ukrył. Nogi i ręce były odcięte, tłów również nosił ślady uderzeń tym narzędziem. Głowę miał rozbitą.
Został pochowany przez wuja we wsi Żydaczów (…), na terenie cmentarza przy kościele parafialnym, obrządku rzymsko-katolickiego.
Mama przez całą wojnę nic nie wiedziała o losach ojca, dopiero po wojnie, po długich i bezskutecznych poszukiwaniach dostała odpowiedź z Anglii. Był to list z Towarzystwa Opieki nad Polakami (posiadam go do dziś).
W tym liście jest mowa o innym liście, który Mama również otrzymała, w nim była relacja mojego wuja, naocznego świadka odnalezienia zwłok ojca, w miejscu mordu, jak wygladała śmierć ojca (jak wygladał po śmierci (przyp.aut.)).
Treść tego listu z opisem znalezienia zwłok mojego ojca jest w mojej pamięci, tak jak Mama mi go opowiedziała, znacznie później
W trakcie lat komunistycznych mama zniszczyła list od wujka, z powodu obaw przed represjami. Wtedy o takich sprawach się nie mówiło.
Po wojnie wyszła ponownie za mąż w Poznaniu.
Od niej dowiedziałem się prawdy o śmierci mojego ojca, z rąk nacjonalistów ukraińskich, co potwierdzam tym zeznaniem w obecności świadka, a także udostępniam wszystkie dokumenty, które o tej sprawie mówią, a które posiadam.”

Ukraińscy nacjonaliści – bandyci, nie uznawali żadnej konwencji o ochronie rannych – nawet nie dobijali ich strzałem z pistoletu, czy karabinu, po prostu masakrowali czym popadnie: siekierami, bagnetami, kolbami…, nierzadko dodatkowo torturując ich przed zadaniem śmierci.
Ich działalność, nie zaczęła się w 1943 roku, jak widać już w 1939 roku miały miejsce przypadki okrutnych mordów. Możemy się tylko domyślać, jakie były ostatnie chwile ojca Pana Andrzeja
Jednak na pewno była to śmierć okrutna i męczeńska jak wiele innych śmierci, wcześniej i kilka lat później na Kresach.

Pierwotna strona z relacją i zdjęcia fotografii udostępnionych mi przez Andrzeja Szczęsnego min.:
akt zgonu Jana Szczęsnego i jego legitymacji.
W Przeciągu lat zaschnięta krew się utleniła…, są widoczne plamy, ślady zbrodni…: Jan Szczęsny

Jan Szczęsny
Jan Szczęsny

Spisał i opracował:

Piotr Szelągowski


Relacja zarejestrowana: 16 stycznia 2014 roku:

Wieś Chojanka gmina Ludwipol powiat Kostopol (od 1stycznia 1925r) – Województwo Wołyńskie

Relacja opowiedziana przez K.K. (dane w wiadomości spisującego relację) urodzonego (dokładna data ur. znana) w 1932 roku nieistniejącej wsi Chojanka.
Szóstka rodzeństwa.
Fragmenty zarejestrowanej relacji:
Maj-czerwiec 1943 rok. Ukrainiec, którego ojciec nazywał „Petryk”, mieszkający na Chutorze*, powiedział że nie ma co się martwić, gdyby było zagrożenie on przyjdzie i ostrzeże. Pewnej nocy właśnie tak się stało. Miałem 11 lat. W nocy o 4 godzinie pukanie do drzwi. My wszyscy na baczność, jak to „zając pod miedzą”… Ojciec przez drzwi pytał: Kto tam? – To ja, Petryk. Ojciec przygotował sobie siekierę do obrony w takiej sieni. Nie był pewien czy był sam. Ale otworzył. Był sam. Powiada: Dzisiaj w nocy była narada, na następną noc Chwojanka ma być wymordowana i spalona. Jutro musicie uciekać. Następnej nocy przyjdą.
Ojciec od razu do nas: Ty pójdziesz do jednego stryja, ty do drugiego i o 9 wyjeżdżamy. W ten sposób już w ciągu nocy ludzie zaczęli szykować się do ucieczki. […]

Pojechali ojciec i jeszcze jeden szwagier do Kostopola sprawdzić czy jest gdzie tam zamieszkać. Drogą przez takie „Małe Siedliszcze” – tam był młyn. Jeździliśmy tam mąkę mielić. Młynarz znał ojca. I wyszedł na drogę z pytaniem: Gdzie wy jedziecie? -Do Kostopola.
-Nie jedźcie, godzinę temu na drodze 4 polskie rodziny wymordowano!
No ojciec pojechał sprawdzili, było miejsce wrócili do nas. Postanowiliśmy jechać.
Dwie rodziny postanowiły pojechać skrótem przez las do najbliższego miasta Kostopola (miast banderowcy nie atakowali, bali się garnizonów niemieckich), ponieważ z różnych powodów opóźniał się ich wyjazd. Bagiński robił buty dla swojego syna i chciał je skończyć. Druga rodzina zwlekała z pakowaniem…nie mogli znaleźć koła…To Pilczarscy byli mieszkali obok mojego stryja Jana, a jego żona była moją chrzestną. Mieli 5-6 dzieci.
My ruszyliśmy tą drogą okrężną oni chcieli jechać krótszą przez las, zwany: „Postomicki Las”. Ale tam stacjonowali Ukraińcy, coś około trzy tysiące…
Przejeżdżaliśmy przez Anowal to nasza parafia była… Dostaliśmy błogosławieństwo od księdza proboszcza na drogę…(wzruszenie mówiącego)…
Tak około 5km od Kostopola jak byliśmy usłyszeliśmy strzały z tego kierunku drogi przez las….
I jakoś tak dość szybko podjeżdża samochód z Niemcami i jakiś cywil.
Pytanie: -„Wo ist Banditen?” ten cywil to tłumacz był, przetłumaczył nam o co chodzi. No my nie wiedzieliśmy nikogo. Pojechali dalej.
My dojechaliśmy do Kostopola, zajęliśmy taką chałupkę rozłożyliśmy to co mieliśmy, co na wóz wzięliśmy, dużo zostało w domu. Przecież wzięliśmy tylko tyle co kto uniósł. Dzieci była szóstka, ja najstarszy i rodzice.
Nasz dom podobno rozebrali i przenieśli do Ludwipola. On jako jedyny poza domem Bagińskich był pokryty blachą. Przed wojną. Bo tak strzechy były. Wioski nie ma.
Rozlokowaliśmy się. Ojciec wyszedł na drogę. Ja za nim. Idziemy do tej drogi, co przyjechaliśmy, a tam idzie Bagiński.
Ojciec pyta się: – I gdzie się ulokowaliście?
Bagiński odpowiada:
Ja jestem już wam nie towarzysz…
I dopiero opowiedział… Wjechali w las. Tam wyszło dwóch Ukraińców. Jego żona chwyciła z płaczem za karabin jednego i nie chciała puścić. Dopiero drugi musiał ją zastrzelić.
Bagiński rzucił się do ucieczki, Pilczarski tak samo. Jego syn też. I ich dwóch uciekło. Syn Bagińskiego w tych nowych butach co mu je ojciec robił wolniej uciekał. To i go zastrzelili Ukraińcy.
Uciekli tylko ci trzej. W każdej rodzinie było po 5-cioro, 6-cioro dzieci. Ci zostali tam na wozach. Ich wszystkich Ukraińcy zamordowali….

Dzieci jak w lesie się znajdowali jak dziecko płakało to kiedy matka powiedziała cicho: dziecko natychmiast przestawało. Taki był strach… To jest nie do pomyślenia, nie do powiedzenia…
Jeszcze chwilę postaliśmy na drodze, wieźli na wozie trupa, Polaka zamordowanego. Widok straszny, połamane palce, nie zapomnę tego…
Tydzień czasu byliśmy w Kostopolu. Niemcy zrobili łapankę. Ojciec wpadł. Miał do wyboru: „No i co jedziesz na roboty, albo sam albo z rodziną”. No to pojechaliśmy. Przez Lublin, tam łaźnia – do naga, dezynsekcja, ubrania zabrali i spalili, dali inne. Potem pod Wrocławiem na takiej dużej stacji przeładunek i do Delitz. Na robotach doczekaliśmy końca wojny…

*-Dawna zagroda wiejska na słabo zaludnionych obszarach Rosji lub przysiółek stanicy kozackiej na ukraińskich stepach – PWN (słownik języka polskiego)


Relacja zarejestrowana w Poznaniu (22 luty 2017).
Ucieczka.
Jerzy Moroz – siedzi obok mnie, słucham jego opowieści. Fascynuje mnie. Mówi ze swadą, wyraźnie, podaje wiele faktów, ma dystans, czasami się uśmiecha. Jednak podczas niektórych opisów przeżyć nie da sie ukryć tego echa, zgrozy i strachu. Mówi, że często ma ciężkie noce. Wszystko jest ponownie jakimś cudem odtwarzane przez cierpiący mózg, świadomość niewyobrażalnej traumy, strachu, obrazów jakie były rejestrowane przez oczy mimo oporu świadomości.

Relacja i świadectwo. Dni w których świat stanął na głowie dla małego chłopczyka, który na ostrzeliwanej w nocy polanie oświetlonej przez płonącą wieś, ostrzeliwanej przez ustawione ckm-y z dwóch przeciwległych wzgórz, obsługiwane przez UP-owców, bijące seriami wokół, jak biczami – ich dwoje uciekających bez nadziei na ucieczkę… w pewnym momencie nie mógł już uciekać i prosił swoją Mamę żeby go zostawiła i sama się ratowała. Oczywiście tak się nie stało…

Wrócimy do tamtych chwil. Poniżej znajdziecie wszystko to co usłyszałem o tamtych dniach słowami ocalałego. Które nagrałem i spisałem. Aby został ślad.

Całości przeżyć od okupacji niemieckiej po sowiecką w tym miejscu nie przekażę, skoncentruję się na tej jednej nocy, gdy dwóch Ukraińców ocaliło życie Panu Jerzemu i jego Mamie. Nadmienię tylko, że wcześniej cudem niejako uciekali przed śmiercią, chociażby wtedy gdy niemiecki żołnierz mordował w tym samym pokoju wszystkich, gdyby nie brak czasu i oni by zginęli…, czy gdy uciekał przed Sowietami ze szkoły, albo gdy tuż obok niego SS-mani strzelali do Żydów.

To wszystko zapisywało się w głowie kilkuletniego dziecka. Miało wpływ na całe jego życie. Jaki? Któż to oceni, jak sprawdzi? Czy wiemy jak przeżyłby życie Pan Jerzy bez tych wszystkich traumatycznych doświadczeń? Ile nocy byłoby szczęśliwie przespanych? Na ile łatwiej mógłby działać w swoim życiu tworząc, pracując, wychowując?
Nie wiemy…i naszym wspólnym celem powinno być doprowadzenie do tego aby nikt więcej nie musiał żyć w takiej traumie.
Ta noc, kiedy musiał z Mamą uciekać, kiedy ścigali ich wśród płonących polskich osad banderowcy. Dopadają znanego domku w którym mieszkał kolega Ojca Dymitr. Ten otwiera im drzwi. Przechowuje. Znajdują tymczasowe schronienie, na krótko jednak. Kilka chwil później łomot do drzwi, staje ukraiński bandyta -zarzuca Dymitrowi ukrycie Polaków. Ten jednak tarasuje sobą wejście do mieszkania i zapytuje: jakim prawem chcesz przeszukiwać mój dom? Widocznie jak przypuszcza Pan Jerzy podczas naszej rozmowy – znali się i UPO-wski bandyta musiał się chyba bać obrońcy szukających ochrony Polaków. Cofnął się po posiłki.
Tymczasem Dymitr przeprowadza ich na tyły sadu i wskazuje dalszą drogę ucieczki, rozkłada ręce, nie może w tej chwili inaczej pomóc. Sam wie, że będzie miał za chwilę problemy. Czy ujdzie z życiem?
Wskazuje im drogę do Pistynki. Uciekają znów między płonącymi domami. Między Gołą Górą i innym pagórkiem biegli w ogniu cekaemów umiejscowionych na tych wzniesieniach. Setki kul dookoła nich wzbijały gejzery ziemi, cudem nie zostali trafieni – pewnie celowniczy nawzajem sobie przeszkadzali, albo i też doświadczenie mieli niewielkie… po prawie kilometrze ucieczki młody Jureczek mówi do Mamy: „zostaw mnie, nie mogę już, niech zginę ty Mamo uciekaj” – Jureczek jeszcze kawałek jeszcze kawałek uciekaj jeszcze jeden krzaczek…
Tak dobiegli jakimś cudem do małej chatki, gdzie przez okno ktoś dawał im znaki. No cóż, albo chce nam pomóc, albo… Ten człowiek wskazał im drabinę i zabudowanie gospodarcze, strych: „kryjcie się tam, na górze w sianie, drabinę wciągnijcie – no ja niczjewo nie znaju„.
Tam przetrwali do rana. Rano ukraińskich bandytów już nie było. Zeszli na dół, Mama Pana Jerzego poszła w pogorzelisko swojego domu szukać czegokolwiek co zostało…
Wieczór… Uciekają dalej. Rodzina mieszana przygarnęła ich do domu na nocleg. Pierwsza w nocy, walenie do drzwi – „Otwierać!” Jurek z Mamą klęczą i modlą się, drzwi drżą od uderzeń siekiery. Nagle strzał w okolicy domu. Napastnik przestał się dobijać, uciekł. Okazało się, że patrol sowiecki w okolicy przejeżdżający na koniach miał przygodę, jeden z koni złamał nogę i jeździec go dobił. To przestraszyło banderowca i jednocześnie ich uratowało.
Nad rankiem Hucuł przebiera ich w rzeczy swoje – będą udawać Hucułów. „Zawiozę was do Kołomyi”. Jeszcze w trakcie drogi ciężka przeprawa przez strumyk a w krzakach grupa banderowców po drugiej stronie, ruszyć się nie mogą, a z tyłu sowieci pędzą banderowców złapanych. Hucuł poprosił o pomoc oficerów sowieckich, aby wyciągnęli z rzeczki. Jeden z oficerów: to wy Polaki?
-Da, Eto was mało ubili…
Drugi jednak mówi: Towarisz lejtnant smatrij kakij charoszyj malczik. I to ich uratowało. Że Jureczek mały przypadł im do serca. Konie wzięli z bryczki ze sobą, – wydali komendę: Piered nami uchadi – jak tylko ruszyli to jeden z żołnierzy na podwózce siedzący za ckm-em obrócił lufę w stronę krzaków i pociągnął po nich serię. Po banderowcach ukrytych w krzakach. I ruszyli w drogę.
Tak dotarli do Kołomyi.
Tam sowieci – zostawili ich: nam nada skoro…, – a wy się teraz spieszcie już… – to było już ostatnie z banderowcami spotkanie …
Nie był to koniec gehenny rodziny Morozów. Przeżyli jeszcze wiele, ale udało się ocalić też zakopane dwie skrzynki z dokumentami, które zapobiegliwie ojciec Pana Jerzego ukrył, nim poszedł na wojnę. Z dziadkami razem przesiedleni przez Sowietów z Kołomyi w 1945 roku jechali też z Dimitrem, który już z nimi został. Pod Szamotułami się osiedlili. Dimitrij stał się Mieczysławem i przyjął polskie obywatelstwo.
Tak razem żyli i razem są pochowani – Mama Pana Jerzego i Mieczysław-Dimitrij, Ukrainiec, który ochronił ich przed swoimi zbrodniczymi rodakami.

Fryderyk Moroz przed wojną:

Zmiana pracy – 1939 rok:

Uratowani Jerzy Moroz z Mamą:


Foto:

„Nie mam za wiele zdjec ojca, ale dolacze to z jego mlodosci. Jego podobizna po prawej stronie (środkowe foto). Takze mam kopie zdjecia babci Anny (ostatnie foto)
I o ile sie nie myle, jej meza Jana Greniuka,
a moze dziadka mojego ojca?(pierwsze foto)”
Kresy rodzina L.

rodzina - l kresy

rodzina - l

Ostatnia nadesłana fotografia:
pelagia szumska z domu kołek


The memory of Mrs. L.
Mrs. L. (maiden name Greniuk) met in the waiting room medical clinic in Poznan…
[…]
After a few of my requests agreed to tell the story of my family…
[…]
I felt that it directs an indefinite fear…
[…]
Father John Greniuk was killed in September 1939 in some great battle of the September…
[…]
– It is only known that they were buried „like dogs” just anywhere by Soviet „sałdatów” and no one knows where their remains lie…
[…]
Grenades were killed in the village of bullets Ukrainian nationalists eldest brother We Ms L. (name Kolek) counting 40 years and one of the sisters at the age of 22 years.
It happened like this:…
[…]
his sister fled the rear window of homes, the Ukrainians figured out pretty quickly and ran to the back of the house…
[…]
They started a random gunfire from firearms, the fleeing girl who fell into fields of grain. Any of the bullets hit.
One or more of Ukrainians rushed to finish off her butts.
As long they beat it until it was instead head shapeless pulp.
So she recalled her aunt Mrs. L. telling her this terrible event….
(continued …- please help for the translation)

21 komentarzy do “Relacje”

  1. Jestem pod szokiem po przeczytaniu relacji Pani L.
    Wyglada na to, ze jest ona moja ciotka, ktorej chyba nigdy nie poznalam. Jestem jedna z wnuczek Anny Greniuk (z domu Kolek). Jej maz Jan Greniuk zginal w czasie wojny wedlug opowiadan mojego ojca Kazimierza.
    Nie wszystkie szczegoly sa mi znane, wiem raczej bardzo malo. Z rodzina ojca nie mielismy bliskiego kontaktu, czego teraz zaluje. Moj ojciec zmarl w 1977 roku.
    Bylabym bardzo ciekawa czy pan Piotr Szelagowski zdolal sie skontaktowac z Pania L. Wiem, ze rodzina mojego ojca i ich znajomi wycierpieli niesamowicie w czasie wojny i okupacji. Chcialabym poskladac w jakas lepsza calosc skrawki mojej wiedzy o nich.
    Jezeli to mozliwe prosilabym pana Szelagowskiego o e-mail.
    Dziekuje, Krystyna Lachowiec

  2. witam

    również jestem w szoku, bo Pani L. to siostra cioteczna mojego ojca. Anna Greniuk była siostrą mojej babci Pelagii Szumskiej z domu Kolek.

  3. Z listu od rodziny Pani L., który otrzymałem : „…Nie mielismy bliskich kontaktow z rodzina ojca. Jako dziecko nie interesowaly mnie “stare dzieje” a moj ojciec niewiele wspominal. Raczej nie chcial nic pamietac.
    Wiem, ze jego rodzina zostala wywieziona na Syberie w okolice Archangielska a potem znalezli sie na polodniu Rosji- chyba w Kazachstanie. Jedno zawsze bylo jasne
    ojciec nienawidzil wszystkiego co bylo radzieckie. Po latach zrozumialam dlaczego. Jego rodzina stracila wszysko I zostala wyslana na glod i poniewierke.
    Jednym faktem z jego opowiadania bylo, ze na wygnaniu jako chlopak musial jezdzic traktorem.
    Ojciec zmarl w 1977 roku na raka, a babcia Anna Greniuk ( z domu Kolek) zmarla 1980 roku. Jej grob jest na cmentarzu w Gryfowie Sl….
    […]
    Nie mam za wiele zdjec ojca, ale dolacze to z jego mlodosci. Jego podobizna po prawej stronie. Takze mam kopie zdjecia babci Anny I o ile sie nie myle, jej meza Jana Greniuka,
    a moze dziadka mojego ojca…”

    Z uwagi na to że znów odezwała się osoba z rodziny „Pani L.” dodaję tych kilka zdań jako – nakierowanie a także na dole wpisu umieszczam archiwalne fotografie jakie mi przesłano. Być może ułatwi to kontakty rodzinie.

Możliwość komentowania została wyłączona.