Nazywała się Henryka Polechońska ze Srebrna koło Dubna. Jej ojciec (także ojciec mojej znajomej, która mi to wszystko opisała i opowiedziała) miał tam 40 hektarową posiadłość. Same czarnoziemy. Wybudował tam dom, zabudowania gospodarcze, młyn wodny. Na terenie posiadłości było też jezioro. Mieszkał z żoną Anną i córką. Zatrudniał Ukraińców, nie miał wrogów, był sprawiedliwy i uczciwy.
Nadeszły złe lata. Wtedy to pewnego dnia jego córka została dosłownie posiekana na kawałki przez bandytów ukraińskich (nacjonalistów z UPA). Miała tylko 16 lat. Jej ojciec musiał uciekać praktycznie jak stał. Z małym tobołkiem.
Losy Polaków. Znajoma Pani Ania pisze mi: „Bliżej nam do Białorusinów, po co nam Ukraińcy, oni są wychowani na Banderze, to ich bohater.”
Ciężko wyprowadzać Panią Anię z tej ogólnej wizji sytuacji. Jakie w końcu mam argumenty? Kiedy to faktycznie pomników Bandery pełno na Ukrainie, a i niemało takich Ukraińców, którzy mają flagi UPA na samochodach. I jak tu jej tłumaczyć że nie wszyscy oni zatraceni, że wielu też ucieka przed tą złą ideologią. Nikt od nas nie próbuje tego zmienić tam za wschodnią granicą, nikt się nie buntuje. A przecież jak tylko pokaże się jakiś brunatny nacjonalista, miłośnik Hitlera u nas w Polsce jest wielkie larum. A tymczasem tam ich tysiące – taka dysproporcja. I brak reakcji. Wielu widzi to i odbiera sytuację jak Pani Ania.
Czy jest szansa na zmianę? Czy tam u góry mogą zrozumieć, że przyjaźnić się można i trzeba z Ukrainą, ale też i trzeba umieć stawiać warunki dla osłony swoich obywateli.